Reinebringen

2016.06.10

Na Reinebringen planowałam wejść już w 2012 roku jak byliśmy pierwszy raz na Lofotach, ale niestety nie wyszło. Szykowałam się do tego wyjazdu bardzo długo, aż w końcu w 2016 roku udało się. Bilety na samolot Oslo- Narvik-Evenes kupione już w lutym no i 10.06.2016 o godz. 9.00 rano wylot. Lot trwa tylko 1,5 godz i jest się na miejscu. Widoki z samolotu na północną Norwegię są niesamowite. Po prostu jak w bajce.

Po wylądowaniu odebranie auta i w drogę. Przed nami prawie trzy godziny jazdy do wyspy, na której mamy swoja bazę noclegową już od kilku lat. Miejscowość to Brettesnes, a wyspa to Stormølla.

Pogoda jak widać dopisuje, prognozy się sprawdzają zobaczymy czy tak będzie przez cały pobyt.

Wyspa leży na wschód od Svolvær stolicy Lofot. Jej powierzchnia to około 35 km². Na wyspie znajdują się dwie największe miejscowości, w których mieszka raptem około 20 osób i to latem, bo zimą część z nich wraca na ląd. Jedna z nich to właśnie Brettesnes, a druga to Ulvåg. Niegdyś Brettesnes słyęnło z wielkiej fabryki śledzia i oleju ze śledzia. Niestety w 1990 fabryka została zamknięta.

w oczekiwaniu na prom…

 

Potem jeszcze kilkuminutowa przeprawa na drugą stronę i radość  obcowania z naturą. Na wyspę pływa tylko cztery promy dziennie w tygodniu o 6.00 o 07.50 (szkolny) i 14.30 (szkolny) i 17.00 a kolejne dwa w godz. wieczornych  trzeba sobie zarezerwować dzwoniąc  do nich do godz 19.00. W weekendy natomiast są trzy promy i ostatni w sobotę już o 17.00 a w niedziele o 20.55

Także z wyspy nikt się nie wydostanie i na nią nie wjedzie. Chwilami mnie to przeraża bo jak coś się stanie to tylko drogą morską lub powietrzną można tam się dostać. Ale jak już jesteśmy na wyspie to nie myślimy o niczym złym.

W drodze z lotniska mamy pierwsze piękne widoki. Pogoda rewelacyjna nic tylko cieszyć oczy, podziwiać. Na nasza wycieczkę wybraliśmy się ze znajomymi. Nasi mężowie po przyjezdzie na wyspę od razu płyną po świeżą rybkę na kolację.

 

Troszkę o samej wyspie.

Wyspa leży na wschód od Svolvær stolicy Lofot. Jej powierzchnia to około 35 km². Na wyspie znajdują się dwie największe miejscowości, w których mieszka raptem około 20 osób i to latem, bo zimą część z nich wraca na ląd. Jedna z nich to właśnie Brettesnes, a druga to Ulvåg. Niegdyś Brettesnes słyęnło z wielkiej fabryki śledzia i oleju ze śledzia. Niestety w 1990 fabryka została zamknięta.

Wyspa jest naprawdę piękna, urzekająca. Aż dziwne, że tak mało ludzi tam mieszka ale to chyba przez, to że nie ma tam sklepów i jest daleko od świata.

 

Można godzinami po niej spacerować i fotografować.

Po wycieczce po wyspie oczywiście była kolacja. Mężowie słowa dotrzymali i rybkę złowili. Trochę sporo jak na cztery osoby 🙂

Ale byli tam tacy co ładnie na łódce wyglądali, a ryby nie mieli.

Po kolacji plany na kolejny dzień i wyjazd o 7.00 rano, ponieważ do REINEBRYNGEN kawałek mamy.

11.06.2016

Przy promie na końcu wyspy jest chyba najpiękniejsze miejsce okolicy. Stary domek który chyba jest tam tylko dlatego że pięknie wygląda.

To miejsce fotografuje za każdym razem jak tam jestem. Po przepłynięciu promem na druga stronę wbijamy w nawigację miasteczko Reine i jedziemy. Do pokonania mamy około 200 km. Nawigacja pokazuje jakieś 3,5 godz ale ja wiem, że nam zejdzie znacznie dłużej.  Pogoda z rana piękna, ale to Norwegia i wszystko może się zmienić w przeciągu kilku minut.

Ciężko też nam jechać jak po drodze mamy widoki jak z bajki. Dlatego wiem, że na wieczorny prom nie zdążymy i nocleg chyba nas czeka w aucie lub na łonie natury. 

 

Na Lofotach jest jedna główna droga E10, która prowadzi aż do ostatniej miejscowości Å . Nie ma żadnych znaków wyznaczających prędkość, żadnych fotoradarów i żadnej kontroli. Przynajmniej ja nie spotkałam, a była tam już kilka razy. 

Po drodze mijamy urokliwe miasteczka, góry i fiordy, a właściwie jeden Vestfjorden, bo zachodniej stronie to już Morze Norweskie. Pogodę mamy wymarzoną jeśli chodzi o zdjęcia. Dramatyczne chmury robią swoją robotę. Oczywiście żadne zdjęcie nie odda tego co widzieliśmy na własne oczy i co zostało w naszej pamięci.

 

Nasza góra, na którą planowałam długo wspinaczkę znajduje się w wiosce Reine, bardzo urokliwym miejscu, a sam widok na Reine i wioseczki łączone mostami Sakrisoya i Hamnøy   jest nieziemski. Samo Reinebryngen nie jest wysokie ale dość strome, ma 448 m n.p.m, a widok ze szczytu jest niemal na cały archipelag. Reine i góra o podobnej nazwie Reinebryngen leży na jednej z czterech wysp Moskenesøya. Reine jest małą niezwykle malowniczą wioską rybacką którą, zamieszkuje 300 osób.

Nasz szlag zaczyna się zaraz za wioską w stronę miejscowości Å. Punktem rozpoznawczym jest tunel i zaraz za nim po prawej stronie jest namalowana na ulicy biała strzałka, że tędy w krzaczory i do góry. Na Lofotach jest ten problem że szlaki są bardzo słabo oznaczone i czasami graniczy z cudem znaleźć to czego szukamy.

Będąc pierwszy raz w tym miejscu, a było to jesienią w 2014 roku popatrzyłam do góry i powiedziałam sobie ja tam musze wejść ale widok wtedy był okropny tym bardziej, że dzień wcześniej lało i to okropnie. Pomyślałam sobie jacyś wariaci, albo samobójcy teraz musieli by tam wejść, a ja do nich nie chcę należeć. I tak się przyjrzałam i było kilka takich…

Szklak znaleziony no to pchamy się w te krzaczory, i juz po chili pada nie ciekawe słownictwo bo nic nie widać, gdzieś idziemy ale gdzie my wyjdziemy to nie wiemy. Jest na trzy osoby to pilnujemy się na wzajem, asekurujemy i pomagamy jeden drugiemu. Najbardziej bałam się o koleżankę, która mimo swojej choroby była bardzo dzielna i walczyła z każdym metrem.  Mój mąż oczywiście łowił i obiecał, że po nas wypłynie do Svolvær ja nie zdążymy na prom. Po kilkunastu minutach wyszliśmy z krzaków i w końcu było coś widać. Małe 5 minut i ruszamy dalej.  Pogoda całkiem dobra jak widać na zdjęciu niżej.

Myślałam, że jak  wydostaniemy się z bujnej roślinności to będzie łatwiej… było ale tylko dla oczu, a zrobiło się niestety bardziej niebezpiecznie. Ja jeszcze chyba tak nie wchodziłam jak tam i tyle trawy i ziemi pod paznokciami nie miałam. Nic jak tylko wrzosy, jagody, borówki i trawa i nie się czego złapać. Wdrapuje się i myśle po co mi to… dla kilku ładnych widoków…

Podnoszę głowę i myślę może to już tu… a tu końca nie widać…

Jeszcze parę metrów… przystanek i rozgląda się dookoła i oczom nie wierze jak tu pięknie. Przez chwilę po głowie myśl mi przebiegła że jak by tak się w głowie zakręciło to by zle się to skończyło, stromo strasznie i bardzo trzeba uważać. Na szczęście jest druszka troszkę wydeptana to znaczy, że juz kilka osób tędy wędrowało.

 

Wejść to nie jest problem ale potem będziemy schodzić to będzie wesoło. Po godzinie wdrapywania się widzimy nasz upragniony widok. Szczęki nam opadają a oczy wychodzą na wierzch.

Tam jest naprawdę pięknie. Siadam i gapię się i mówię swoim towarzyszom, że nie wracam zostaje tu…

Szmaragdowo-granatowe fiordy, zielono-szarare góry z dodatkiem śniegu do tego błękitna laguna która przebija się miejscami, to są  widok jak z bajki.  Zdjęcia które widziała wcześniej nie zasapią tego co widziałam na własne oczy. W tym momencie jestem przeszczęśliwa, że mój maż tak kocha swoje ryby bo ja kocham jego za te widoki.

To małe z lewej to jeziorko Reinevatnet, prze nami masyw górski Lilandstinden, w dople oczywiście Rine i wszystko łączy Vorfjorden.

Nie wiem ile tak siedziałam ale chyba trochę bo nogi mi zdrętwiały. Pomyślałam, że trzeba troche pospacerować po tej półce i pocykać

 

Jak byłam w Reine pierwszy raz w 2014 to trochę żałowałam, że nie weszliśmy bo tego dnia była piękna pogoda, a jesień na Lofotach  jest zjawiaskowa. Ale co się odwlecze to nie uciecze …

Ostatnie spojrzenie na piękną panoramę…Dla mnie ten czas był szczególnie ważny ponieważ 10.06.2000 był to nasz najpięknieszy dzień. Przysięgaliśmy sobie miłość i wierność, a rocznicę ślubu spędzić w takim miejscu to każdemu życzę…

I trzeba wracać. Trochę chłodnawo się zrobiło i to mnie przekonało do powrotu. A po za tym mąż już czekał z rybką i szampanem bo przecież to nie koniec świętowania.  Z górki zawsze gorzej, ale trochę na tyłku trochę na nogach i daliśmy radę. Koleżanka oczywiście zaliczyła kąpiel bo momentami potok wody mieliśmy.

Zmęczeni i zmarznięci bo trochę już wiało zatrzymaliśmy się w miasteczku na kawkę. Ale kawa to za mało chciało się nam coś ciepłego, a że ja wiem co można zjeść w takim miejscu to zaciągnęłam znajomych na zupkę z dorsza.

REINE…

I to był bardzo dobry pomysł,  najgorsze było, to że spać nam się zachciało po tej gorącej zupie a do bazy jeszcze ooo ho ho…

Zupę polecam każdemu kto tam będzie i lubi krewetki, krepsy i rybę. W moim domu ta zupa jest częstym daniem. Kosztuje około 120 koron ale po takim spacerze na szczyt smakuje jeszcze wyborniej. Po ciepłum posiłku rzuciliśmy okiem na pomieszczenie w którym jedliśmy zupę. Wisiały tam suszone dorsze, przysmak Norwegów i nie tylko.

Norwedzy od lat suszą dorsza. Już w 1000 roku był to towar eksportowany do różnych krajów, a miasto Bergen było głównym centum handlu suchej ryby. Było to niegdyś rownież ich stałe pożywienie na co dzień i od wielkiego święta. Norwegia była niegdyś bardzo biednym krajem i w zamian za suszonego dorsza otrzymywali zboże,mąkę, sól, cukier,narzędzia oraz rzeczy luksusowe takie jak jedwab, szkło przyprawy i rękodzieło.

Tørrfisk ( Sztokfisz)- ro ryba która po złowieniu i oczyszczeniu zostaje zawieszona na specjalne suszarki i suszy się około trzech miesięcy. Jest solona w naturalny sposób poprzez wiatr. Jest to najstarsza konserwacja jedzenia. W średniowieczu sól była bardzo drogim surowcem a przez Norwegów wręcz nie osiągalna. Do dziś ta metoda służy na północy Norwegii.

Pierwszy raz widziałam też, że suszą głowy. Zapytałam naszego rodaka, który pracował w fabryce w Hammnøy, że eksportują te głowy na zupę do Afryki, bo co innego z takiej głowy można zrobić jak tam już nic nie ma, tylko sam szkielet.

Dziś już tørrfisk jest eksportowany do wielu różnych krajów świata między innymi do Włoch, Portugalii, Chin, Francji i jest to wielki rarytas. Płacą za niego ogromne pieniądze. Sama go jadłam i nie jest taki zły w smaku tylko pod żadnym pozorem nie można go zostawić w zamkniętym pomieszczeniu, grozi to odruchem wymiotnym wchodząc do domu np.

Nawet w takim miejscu suszą swój rarytas. A potem piwko, rybka i relaks.

W godzinach popołudniowych pogoda zmieniła się i zrobiło się dość chłodno. Miałam wrażenie, że nawet będzie padać. Przed nami sporo kilometrów ale za bardzo się tym nie przejmowaliśmy ponieważ na wyspę już nie mamy jak się dostać.. prom odpłyną…

To jedziemy dalej i podziwiamy krajobraz nas otaczający.

Chwilami brak słów aby opisać jak tam jest pięknie. Ciężko dojechać do domu, do bazy bo za każdym zakrętem jest jeszcze ładniej.

W drodze powrotnej zajechaliśmy jeszcze do małej  wioski rybackiej Hennigsvær. Jest to bardzo malownicza wioseczka. Henningsvær połączone jest z lądem mostami. Z lotu ptak wyglada to niesamowicie.

 

Prom odpłyną ale mamy jeszcze jedna deskę ratunku i nie musimy spać w aucie albo pod gołym niebem. Mój mąż jak powiedział tak i zrobił. Wypłyną po nas do Svolvær. Pogoda w okolicy Svolvær zmieniła się na piękną, słoneczną ale za to wiało. Ja za to mam chorobę morska i dostałam ostrzeżenie od męża “wez aviomarin” to juz wiedziałam co się święci na morzu. Po małym spacerze wyruszyliśmy w stronę Svolvær na naszą mikroskopijną łajbę z falami na morzu  jak dla mnie kosmicznymi.

W zatoce płasko ale na otwartym morzu juz tak nie było.  Tu wsiadamy i niech się dzieje wola Boga…Nawet fotki nie zrobiłam taka byłam zestresowana. Dziś mogę napisać, że to było najdłuższe 1,5 godz w moim życiu. Koleżance mało ręki nie złamałam tak ja trzymałam. Takie atrakcje mnie nie kręcą i z łajby fotek niestety nie ma…

12.06.2016

Dzień kolejny spędziłyśmy w Svolvær i Hennigsvær. Niestety pogoda popsuła się okropnie, padało i było zimno. Typowa Norweska pogoda. Sami Norwegowie mówią tak “typisk vær” i wcale się tym nie przejmują. Takie chmury wisiały nad wioska rybacką, ale my nie dawałyśmy się tej pogodzie i fotki pstrykałyśmy. Dla mnie ten deszcz też już nie przeszkadza 15 lat mieszkania w Norwegii nauczyło mnie, że pogoda kapryśna tu jest, a żyć trzeba.

Obeszłyśmy wioskę z nadzieją, że coś się przejaśni ale niestety. Wracając na prom zajechałyśmy jeszcze do stolicy Lofot Svolvær.

Svolvær też przykryty chmurami ale na szczęście już nie padało. Nic tylko wracac do bazy i czekać na lepsza pogodę.

Wszędzie wiszą te śmierdziuchy. No tak okropnie tam śmierdzi, że na wymioty zbiera.

Okropnie wyglądaj te głowy.

Resztę pobytu na Lofotach spędziliśmy na łowieniu ryb, fotografowaniu i rozkoszowaniu sie pięknymi widokami. Pobyt tam na długo zostanie w mojej pamięci.

Za rok kolejna rocznica i kolejna wyprawa na Lofoty.